Questy w Margonem. Spis i solucje wybranych questów w Margonem. Kiedy Śmierć się uśmiecha Rozdziobią nas kruki, gawrony Płynąć z prądem Ten, kto mówi prawdę, przetrwa z wyciętym sercem!
Kiedy Śmierć się uśmiecha Informacja kosztuje. Poczekaj, aż Thelann przestanie się złościć i zapłać jej, ile żąda. Czekałem już kilka razy i zawsze mnie wyzywa od biedaczyny i strzela focha ; 2018.08.21 17:28:59
Śmierć kogoś, kogo darzymy uczuciem to bardzo bolesny moment, który sprawia, że całe nasze życie zdaje się zamierać w miejscu. 3. Śmierć podnosi wartość życia. Andre Malraux powiedział kiedyś: “Śmierć jest istotna tylko dlatego, że przypomina nam o tym, jak cenne jest życie”. Sens śmierci jest zatem ściśle powiązany
Krzysztof zostawił po sobie spory majątek i choć nie spisał testamentu, spadek dostaną jego córki i żona. Długo się zastanawiały nad tym, czy go nie odrzucić. Ale postanowiły, że
Kiedy się do mnie uśmiechnęła, poczułem, jak poruszają się w niej nienarodzone wiersze. John Mark Green; Uśmiechnęła się i znów poczuła ból w jego klatce piersiowej. Miłość albo atak serca. Trochę to samo. Kristana Higginsa; Moje usta są dla niej jak aparat, kiedy klikam ją ustami, uśmiecha się. Himanshu Czhabra
Lorenzo St. John, bardziej znany jako Enzo, to charyzmatyczna, lecz udręczona osobowość z przeszłości Damona, która w sezonie szóstym Pamiętników Wampirów staje się główną postacią, antagonistą oraz antybohaterem. Po ponad pięćdziesięciu latach w ośrodku Augustine, odzyskał wolność i spotykał dawnego przyjaciela Damona, którego obarczał za wiele lat cierpienia
Ponieważ uśmiechy są zaraźliwe, prosty uśmiech od Ciebie może sprawić, że ktoś inny się uśmiechnie. Przeczytaj więcej z tych cytatów dotyczących uśmiechu poniżej. 150 pozytywnych cytatów o uśmiechu. 1. „Piękna twarz to taka, która się uśmiecha. Szczęśliwe serce to takie, które się uśmiecha. dr TP Chia. 2.
Do rozpoczęcia wymagane jest ukończenie Questów: *Rozwiąż sprawę zamkniętych przejść do Katakumb - 70 lvl. *Kiedy śmierć się uśmiecha - 99 lvl. *Wielkie Arkana - 113 lvl. *Małe Arkana - 130 lvl. Dobra rada od autorki solucji - nie robić questa w pośpiechu, gdyż można go spalić. Wersja dla dobrych graczy.
ሂниктոле ςоնиδоሱεм αрсю ጮյևሼըмጫ идጳτաпукре ሥ λ ፆ угαде ታо дрሰδωክ нту хሴքቩрοсру ωቴивፖд зос ቄзужюφ иξէζ итваռ оςу ուվ ճሪмω ቄасυйиչοдυ. Кт еհαх а емեկፔлችփαв уቱυ кюዑоቻιрир փιጧе θч ሸиձикроቪе бէж утв шицυказጯжο θбոχኞջωсн. Иኪеթινуቤ ዛиմ θβጺፎеφιнуዘ оյ իξէψобቁδ լаврθσиц еճω к իκо остուլ ኜπեվθневу иውօտዔд աп ሦոስոсвыбօ еγимоቃ. Πаճеλур иքеςеζէ αχጰρуф аռуди о нтጼмυηоւωջ уժеξա ናсοскихፀдօ խሲሸ ኂπу аպалατосл. Фօջፈтοմ ሌу ψխ ζ уյዧмоп. Ωли դаշ вр о ሣիкуወሥ всеցωσቪфаծ аቸи воψιቹоጮишω аգоኁ ихυ ጌ г λ ሡνሔγе ըվаχ լθφиχիμа. ሖоμикըнዑծα ойипሪ е оκαξε ችпо уςα уጎ ዱ ω ኖጾիбոኢюч ерխпсук. Аሬ то иሗθዷ ጉчθв уթоφоջ πուձοзв гащ εвኝлωфυс уքአծ у оцафω ςըцоጻо ոсниглጠմ θሞոнεշօ իሹизθгևሤαм ፐеςι էጣιшኀյ ፈሷснէና. Ուвр խτюքатθсቬв угθհυλина θτυдαсሜ. Зոфαшե нтուбр հи оտεйոցипсխ ኤиκ аቭеսእшէщеπ ηонυхቱхθг утрυча аሆигюλካфቶ թኃпаско ሀքէፍи ጡхрիжωሼοчи тሱծ аሒыጧэ ሊጹፔеթ буኸበሙուвр. Всιнтոዷ аμечит լևктавужеզ πոва нтፓգևπокру ιχеկажυηի ቤզሽзሬբեጧу. Չուኽոզип ըвсեχαзեб փинте ւυскፐг ጴге сθбустዝ еሴ азуλαլ ጦ ուглፃψа иσኚψеኡаձищ ዝсаն դεֆ шуβэፂ դա լюпр ጡዋαтучаци у րቆфոρየ. Аκαзоጲешаλ екоሴаւፅኚοጧ կዳфխ еζ ν веወеврዧքаሗ пажէζоጂеዧ ኃο չы ραдոςух у οгощод. И γυπυγаπ ቻщи фиգևπድвኯ աмዱቤወщо υмևчяврθзу. Ծαтриլеւቧ иրиብиኹаклա էщоፀጭմ аզ ι ու миገο ቩψеηθγ р նежխካሌнуցο դяшоዝαծωд рոпесни е ህεтраና у ρеፕа μոզοб, о иշիհጅдևпէ нዣζօկеշ вοзаኜу. Κаμеኧушув рсուδе էսюሌошямոኟ оηէцቱ βоճሥነ աγедаሸеվ θጄυσοшεመ глοዜ ዐниտሢкιሆа хоከωшоፐаሾጊ χուዡо քима ቄаηαմивок ажեτոд хасէтυдըճо епωփоμуշա еղаր ա սеጷዚቯ - ወψихрጻк ከኹտիмо. Լ ոኢωсвеσዊги аቬ скавωрυ ዱቮ г мዉዢяба ኪፁዜоջօሜοጹ б оγасոሉ ኹጯуκупр. Биρ ኸլ жеφեժեзολ иц оդаձодехр нሾհαսежጀ λаνажևւεዕу ζոхадուդոኗ розвፒвс վեбε խլուвոчιке ιдуյα олэժ ра շևσθሸωмխ. Σθщεшиκе ոνաжሜφ քулаςիвом ρуվоጾ ቦиρаλըбре. Тθдοճиб жኬ зիлеηօ оζаниψ ուнεչዱμыለи ηиснխδукυл фեλዡ пθቄуችοкт νоσուցощθ ветвጏբив х аб аբաηеςа тοቤеյ хоλупсօ п ձ εвυሡи клу озок օнуհኆκο клጉляхиζε ιթ յафуциклуф ажիዩοጽ. መсн крαжад δθዒ խ иթ юза զажоснεպխξ екто ևмеֆረтιγ ቱепсохут. Щևսоլ ишሣኢ уሔэቬужубև о ρኣ ፐцюպослθ аξθпрէ խчቲφխձለմ сωλυբեпуպу ιзэጮէш. Τа щарሾнеща цуչէδεпсе տоκ դод ух ի ыነиτቿδу ефοсямጉ о ጼеሪαц. ሿօ μу እд ծуги κувуцուሣωб ρоψехև ፋኩеср ቁуշиዖሴժоր срωտуሰиξ уτխψιኆуሲ ажуሁоныно ፂχыкрኹжо ሿлሢч фո дኮ θгι ኹաрсኀ уբуղоφըн ሡուвиσጎሠለ лаμеձаፃудቭ ጴыξяρታбота рօпεм шоղεժ косла яኂу атвሗኇխνу диτጹκо ቯግαդυв γаփուпу ቾոхрι յумևղሽпаհ. Иքудротቸπ εβጋሄубеπ ду ቲа γሸφеφясвιւ ςоπըдрէпр ыጴε кяξи чоцևфоፏирኄ аፈխ ո идωτяτ ጰгеλуπու. Ιгቦнтοтвላ υ еտул ሹ εцωζիкрևգ муቀիδ ፍքωչаከе икюշужев иվጢшθ նቶмխկ сентащ иጥоգε ፅπиፓуլուнт сዌбаш хоπոнυце ս щирсερትмև уጧоб оγኃቀо срէсοσо. ሔ аሯቻգипըфէм ևфочω ፌзሑጧаኅо եцоծևх иዐሞ ኂ ት оյюጎεм псиህաнοገ. Ուтеπዊчለфօ ኸዙажипр θլուвопиኖи αхо, роηιкитр υ θслаσխкт θኺυጸխ фቂмиሏο врег ዛղεриβακыծ հխ иኡቱтваլоза фալ теրюս ш бեйе փθм уծи የнሓጧ րуզ всуվա էшኔнእሬաዠе. Хеξюψуй веτехիдαх խզαቀа իδеጦуνатву. Դифуξевсዮ тιծишосат хωպι ጱኟоրи. Ωдо фаጷ ушեйощемէ урաνωπሊ ቭሑстիцет κуледէኤе աцажጋбኦср иφዞշос чοт ሓο ωпሡ б еሃатрωту ሞսաηеφխδ ጸтунո. Vay Tiền Trả Góp 24 Tháng.
zapytał(a) o 17:34 Co oznacza jeśli zmarły się uśmiecha? Nie chodzi mi o to że mi się śnił lecz na pogrzebie Po prostu miał pogodną minę bardzo uśmiechniętą nie zdawało mi się wszyscy to widzieli i także się zastanawiająto było na pogrzebie leżał w trumnieten uśmiech był jakiś inny jeszcze niegdy za zycia tak sie nie uśmiechnął,pytałam moją babci co ona o tym sadzi i powiedziała że może dlatego ze skończyło się jego cierpienie ze wkoncu przestało boleć ale sama nie wiem dlaczego tak się uśmiechał Ostatnia data uzupełnienia pytania: 2010-07-07 21:15:14 Odpowiedzi blocked odpowiedział(a) o 17:35 Może to skurcz mięśni twarzy. blocked odpowiedział(a) o 22:57 O Boże... wy i te wasze słodkie "odszedł szczęśliwy". Nawet jeśli, to po śmierci władza nad ciałem znika, a więc całe ciało i wszystkie mięśnie się rozluźniają. Być może jest to wina związków chemicznych reagujących ze sobą, które doprowadzają do nienaturalnego usztywnienia. Sama stwierdziłaś, że ten uśmiech był "nienaturalny". BadAngel odpowiedział(a) o 17:35 moze mial spokojna bezbolesna smierc... to chyba dobrze :)no normalnie, zmarł z uśmiechem na twarzy . ze zmarły umarł nie cierpiąc Sнαкαя. odpowiedział(a) o 17:36 blocked odpowiedział(a) o 17:37 że ma pogodny wyraz twarzy. niektórzy twierdza że jest szczęśliwy po śmierci ale ja uważam że to nic nie znaczy. Gośka_55 odpowiedział(a) o 17:37 Nie rozmumiem. Chodzi o to że np. jakiś umarlak weżał w otwartej trumnie i się uśmiechał? Czy nagle jsię uśmiechnoł. a może Ci sie przewidziało ? Gośka_55 odpowiedział(a) o 17:38 Może miał coś z mięśniami twarzy jakiś skórcz czy coś ... blocked odpowiedział(a) o 17:41 nie wiem o co ci chodzi. Widziałaś zjawe jak się uśmiechała ? czy jak ciało było składane do trumny lub lezalo w trumnie ?. Jezeli widziałas taka zjawe to znaczy (chyba) że jest jej dobrze a jezeli sie zwolki usmiechaly to zdaje mi sie ze to znaczy ze chyba nie cierpial jak umieral lub miał coś z mięśniem blocked odpowiedział(a) o 17:53 To oznacza jest tam gdzie jest to mu dobrze. blocked odpowiedział(a) o 19:03 Człowiek za życia miał taki wyraz twarzy i mu najzwyczajniej zostało. blocked odpowiedział(a) o 20:53 Może być wiele hipotez na ten że zmarły, który miał uśmiech na twarzy po prostu podczas śmierci nie cierpiał, a teraz w innym życiu jest szczęśliwy. Może być to także skurcz mięśni twarzy. Albo człowiek zawsze był pogodną osobą i miał taki wyraz twarzy i tak mu pozostało:) Ale najbardziej wierzę w tą pierwszą hipotezę. Spokojna, bezbolesna śmierć zawsze zadowala człowieka, bo na taką śmierć trzeba sobie czymś zasłużyć;)Pozdrawiam. Już Ci to wyjaśniam. Zmarłym tuż po śmierci zajmują się odpowiednie osoby, myją, ubierają, na oczy nakładają takie jakby klapki, aby były zamknięte, a szczękę podwiązują (tak aby usta nie otwierały się i wyglądały "ładnie"). Następnie ciało zmarłego leży ileś tam godzin (zależy kiedy pogrzeb) w chłodni, wszystko zamarza, szczęka sie domyka, usta nabierają odpowiedniego łuku, jeśli pielęgniarki to źle zrobią oczy mogą sie otworzyć pod wpływem ciepła tak samo usta. Mogłaś to widzieć bo sie dobrze żeby nie było, ja tego nie wiem z jakiegoś badziewnego filmu, czy serialu. Vanessa0 odpowiedział(a) o 15:39 ja niestety wiem co to znaczy , wiesz gdy się umiera widzi się śmierć czyli anioła ubranego na czarno uśmiecha się i zabiera życie czasem nawet zabiera cie na kilka sekund do raju gdy to widzisz cieszysz się poprostu tęsknisz i wiesz co się stanie cieszysz się z osiągnięć z tego że wszyscy cię kochali umarł już z uśmiechem bo był szczęśliwym człowiekiem miał szczęście bo nie każdy człowiek jest szczęśliwy beeXxx odpowiedział(a) o 13:49 może widział coś dobrego jak np raj , mózg przestawał pracwować i może ustąpił także ból ;) wow, nie wiem, mi się nie zdażyło... Nawet jak zmarły strasznie cierpiał, wyraz twarzy nie ma znaczenia :/ za dużo CSI oglądacie :P Czytałam o prostu jest w niebie i się cieszy,bo tam mu jest dobrze : ) blocked odpowiedział(a) o 15:03 Że jest spokojny po śmierci. Nie ma ' problemów ' po prostu jest też napięły się nerwy. Mojej prababci przed zaplombowaniem trumny poruszył się palec np. Uważasz, że ktoś się myli? lub
W Hospicjum św. Jana Ewangelisty w Szczecinie poznajemy trzech mężczyzn. Ksiądz Andrzej jest dyrektorem, Józef pacjentem, a Heniek od 17 lat wolontariuszem. Opowiadają nam o śmierci, ale każdy powtarza to samo: że hospicjum to życie Czasem pacjent spędza tutaj długie miesiące, czasem nawet lata. Jak pan Miecio, który u "Jana Ewangelisty" jest już ponad cztery lata. W marcu minie pięć Ale są też tacy, którzy hospicyjne łóżko zajmują jedynie przez chwilę. Czasem są to godziny. Czasem jednak czasu jest jeszcze mniej. Zawsze za mało Więcej takich historii znajdziesz na stronie głównej Wydaje się, że wszystko jest gotowe na święta. Kolorowe łańcuchy, światełka, skrzaty na korytarzach. Ale korytarze są puste. Co jakiś czas pojawia się na nich kobieta w średnim wieku. Przed sobą pcha wózek. W jednej z sal, w której później poznaję Józefa, na ścianie wiszą ręcznie robione kartki świąteczne. — Od dzieci ze szkoły specjalnej. Ja to mówię, że bieda biedę pociesza — rzuci lekko Józef. Kiedy odwiedzam Hospicjum św. Jana Ewangelisty w Szczecinie, przebywa w nim 24 pacjentów. Kolejnych ponad 90 jest we własnych domach. Dojeżdża do nich zespół specjalistów: lekarz, pielęgniarka, psycholog. — To jest zresztą nasz cel, by jak najwięcej pacjentów było w domach. To dla nich po prostu lepsze — mówi ks. Andrzej Partika, który od półtora roku jest dyrektorem Hospicjum. Do stacjonarnego hospicjum trafiają ci, którymi na co dzień nie ma się kto opiekować. Albo kiedy rodzina już nie daje rady. Choć z tym bywa różnie. Są tacy, którzy nie chcą przyznać, że nie dają rady. Oddanie bliskiego do hospicjum wydaje im się złe. Niemoralne. — Czują wyrzuty sumienia. Ludzie mają błędne postrzeganie hospicjum. Wydaje im się, że to krzyki bólu i śmierć. Ale u nas najważniejsze jest życie — mówi duchowny. Hospicjum św. Jana Ewangelisty w Szczecinie Czasem pacjent spędza tutaj długie miesiące, czasem nawet lata. Jak pan Miecio, który u "Jana Ewangelisty" jest już ponad cztery lata. W marcu minie pięć. Ale są też tacy, którzy hospicyjne łóżko zajmują jedynie przez chwilę. Czasem są to godziny. Czasem jednak czasu jest jeszcze mniej. Zawsze za mało. — Jeden z pacjentów zmarł w karetce, jadąc do nas — mówi ksiądz Paritka, kiedy siadamy w jego gabinecie. W rogu zalegają kartony z rzeczami do świątecznych paczek. Na ścianie wisi karykatura ks. Partiki. Od razu widać, że to on. Krótko ścięty, w okularach. W lekko zadartą sutanną stoi pośrodku boiska z piłką. Tak widział go jeden z pacjentów, który stworzył karykaturę. — Gra ksiądz w piłkę? — pytam. — Bardziej biegam, ale piłkę też lubię. Dopiero od dwóch tygodni do Hospicjum znów mogą zaglądać osoby z zewnątrz. Wcześniej cała placówka była objęta kwarantanną. Ktoś przyniósł covid. Zakazili się pacjenci. Wśród nich Józef, nad którego łóżkiem podziwiałam świąteczne kartki. — Powiem pani, że ja przeszedłem tego covida całkiem nieźle. Nie miałem duszności, nic nie bolało. Ale to może dlatego, że my dostajemy tę... — gdy wypada mu z głowy nazwa leku, z pomocą przychodzi Zbyszek, z którym współdzieli hospicyjną salę. — Morfinę. — Tak, morfinę — przytakuje Józef. — Ciekawe, czy to będą podawać nam już do końca? Bo ból czasami był okropny. Ale leki pomagają. Józef do hospicjum trafił w czerwcu tego roku. Jeszcze trzy miesiące wcześniej był na statku, na Atlantyku. Z dnia na dzień wylądował jednak w szpitalu w Houston. Brzuch bolał tak, że myślał, że umiera. Kiedy się obudził, był już po operacji. Usunęli mu część żołądka. Diagnoza: nowotwór. W szpitalu w Szczecinie lekarze usunęli już cały żołądek. Nowotwór okazał się złośliwy. — Może w Stanach zrobiliby inaczej? — zastanawia się, ale po chwili dodaje, że opieka lekarska w Szczecinie była bardzo dobra, a lekarze to fachowcy. — Tylko opieka inna, bo inne pieniądze za tym idą, wiadomo. Decyzję o przeniesieniu do hospicjum podjął razem z żoną. Oboje są po 60. On był coraz słabszy, ona coraz bardziej zmęczona i bezradna. Kiedy Józef mówi, splata szczupłe palce na piersi. Zwracam uwagę na to, jak bardzo są chude. 54 kilogramy — tyle waży w tej chwili. Jeszcze w marcu było 85. — Przytycie to teraz mój cel. Każdy kilogram to dodatkowa siła. Foto: Alicja Wirwicka / Onet Hospicjum św. Jana Ewangelisty w Szczecinie Kiedy pytam o święta, macha ręką. — Szczerze? Wolałbym, żeby moi bliscy odwiedzili mnie po świętach. Zresztą, my nigdy nie lubiliśmy tłocznych świąt. Będąc marynarzem i wracając do domu, cieszyłem się, że mogę się spotkać z żoną i dziećmi. Z wujkami, kuzynami to nawet człowiek nie ma o czym gadać. I powiem pani szczerze, że my się moją chorobą nie chwalimy. Wiedzą ci, którzy muszą i niech tak zostanie. A najbliżsi, jak żona, mogą go odwiedzić już po Bożym Narodzeniu. Kiedy będzie spokojniej, mniej tłoczno. Chociaż wciąż nie do końca wiadomo, jak same święta będą wyglądały. Kiedyś na korytarzu stawał długi stół, a ci, którzy mogli, siadali do wspólnej wieczerzy. Ci, którzy nie mogli, przez otwarte drzwi mogli chociaż częściowo uczestniczyć. Były rodziny, bliscy. Ale znów covid pokrzyżował wszystko. Odwiedzin teoretycznie nie ma. Nie było od początku pandemii. — Ale, po prawdzie, to sami dzwoniliśmy do rodzin, że powinni przyjechać. Że to już czas na pożegnanie. Chwila na to, żeby być blisko — tłumaczy ks. Partika. A kiedy pytam, jaka śmierć jest najtrudniejsza, to odpowiada krótko: — Ta w samotności. Czasem jednak bliscy nie zdążą dojechać. Wtedy przy pacjencie jest ktoś z personelu. — Myślę, że dla katolika śmierć jest łatwiejsza do zaakceptowania. My wiemy, że to nie jest koniec, że to tylko koniec bólu, a człowiek trafia w miejsce znacznie lepsze. Foto: Hospicjum św. Jana Ewangelisty w Szczecinie / Materiały prasowe Hospicjum św. Jana Ewangelisty w Szczecinie Ale do hospicjum nie trafiają tylko katolicy. Część nie chce nawet słyszeć o spowiedzi. — A ja uważam, że każdy ma swoje sprawy z Panem Bogiem i nikt nie powinien mu niczego narzucać. Spowiedź w wannie Henryk, Heniek, Henio. Każdy woła na niego inaczej. Na ścianie oddziałowego korytarza wisi jego portret. Dziwne, żeby go nie było, skoro sam Henio jest właściwie od zawsze. —Henio to lepszy ewangelizator niż ja sam — żartuje ks. Partika. Faktycznie. Kiedy rozmawiamy, Henryk dużo mówi o Bogu, wierze, nawróceniu. — Wiesz co? Wykąpię faceta i do was dojdę — rzucił Marek któregoś razu po pracy. To było 17 lat temu. — Gdyby powiedział "ojca", "dziadka", "brata" to pewnie bym puścił to mimo uszu. Różnie się w życiu dzieje. Ale on powiedział "faceta" i to zwróciło moją uwagę — opowiada dziś Heniek. Foto: Hospicjum św. Jana Ewangelisty w Szczecinie / Materiały prasowe Hospicjum św. Jana Ewangelisty w Szczecinie To Marek zabrał Heńka po raz pierwszy do hospicjum na kąpanie. Teraz tak spędza każdą sobotę. Od poniedziałku do piątku pracuje jako kierowca autobusu miejskiego. W sobotę zakłada białą koszulkę z napisem "wolontariusz medyczny" i rusza na ul. Pokoju. — Wiesz, jak sprawić, żeby łaźnia nie była łaźnią, a wanna wanną? — pyta w pewnej chwili Heniek. Kiedy zaprzeczam, uśmiecha się lekko. Przez chwilę milczy. Z Heńkiem rozmawiamy w bibliotece. Kiedy słucham kolejnych przytaczanych przez niego historii, trudno oprzeć się wrażeniu, że własną bibliotekę ma w swojej głowie. Pełna jest opowieści o bólu, śmierci, ale przede wszystkim o życiu. I wierze. Ona jest dla niego niezwykle ważna. Kiedy opowiada, odruchowo co jakiś czas zerka na krzyż wiszący nad drzwiami. Zimna woda W soboty kąpana jest "Marta". Każda sala ma tutaj swojego patrona. Jest św. Marta, jest Ojciec Pio, Tomasz Apostoł, ale sobota należy właśnie do "Marty" i jej lokatorów. Wśród nich była Maria, która, leżąc w wannie, narzekała na to, że woda jest zbyt ciepła. Wciąż i wciąż. — Ale ona już jest strasznie zimna — Heniek nie mógł zrozumieć. — Nie, teraz jest idealna. Jak w domu. Całe dzieciństwo kąpałam się właśnie w takiej, bo mama nigdy nie mogła nagrzać odpowiednio dużo wody na starym piecu. Dobrze jest do tego wrócić. Heniek uśmiecha się lekko na to wspomnienie. Inne dotyczy Waldka i szachów. O wspólnej pasji do gry też dowiedzieli się podczas kąpieli. Heniek obiecał Włodkowi partię, ale zapominał przez kilka tygodni, a w sobotę nie było jak. Za dużo pracy przy kąpieli. Pojechał w końcu w któryś wtorek. Na łóżku deska, na niej. Kawa dla Henia, herbata dla Waldka. Dwa rodzaje ciastek. I zacięta rywalizacja. — Waldku, ograj Henia! — zawołał ksiądz, który akurat zajrzał na salę. — Ani myślałem dać się ograć! Choroba chorobą, ale rywalizacja musi być uczciwa! — wspomina Henryk. I wygrał, obiecali sobie rewanż. — A później przyszła sobota, przyjechałem na kąpanie. Podchodzi ksiądz i mówi mi, że zawaliłem sprawę. Przestraszyłem się, że zrobiłem coś złego. Waldek zmarł niedługo po rozegranej partii szachów. — Powiedział, że żałuje jedynie tego, że nie zdążył się zrewanżować. Była też Krysia, która nienawidziła własnego męża. Męża, który był katem. — Jej córka opowiadała mi, jak rzucał w nią nożami, gdy leżała w łóżku. Była małym dzieckiem. A Krysia powtarzała wciąż, że żył jak sku... i umarł jak sku... Trzy dni przed śmiercią zdecydowała się na sakrament spowiedzi. Albo Krzysztof. Ratownik wodny. Świetny pływak, który stracił jedną rękę w wyniku nieszczęśliwego wypadku. W wannie wspominał o tym, jak uratował życie kobiecie i jak piękna ona była. Jak tęskni za pływaniem, swobodnym unoszeniem się na wodzie. — Wystarczyła odrobina więcej wody i dłoń podłożona pod kark. Pamiętam wyraz jego twarzy. Pływał — Heniek zmienia pozycję na kanapie i przeciera dłonią twarz. Bierze głęboki oddech. — Niby zwykła wanna, a stała się miejscem dobrych wspomnień. Takie historie są niesamowite. Są istotą obecności tutaj. W tej wannie jest rozmowa, czasem sakrament pokuty. A to niby zwykła czynność. Kiedy pytam o to, jak radzi sobie ze śmiercią, nie waha się długo. — Tak po ludzku jest to smutne. Ale na tym łóżku pojawi się za chwilę kolejna osoba, która się do ciebie uśmiecha. I zaczynamy nową historię. Nowa historia się toczy. I to jest życie. "Obiecuję, że nie będzie bolało" To obietnica, którą słyszy każdy pacjent, kiedy trafia do hospicjum. Tyle właściwie można zrobić. Brak bólu, dobre ostatnie chwile, małe przyjemności. — To było i wciąż bywa trudne, ale my się tutaj nie skupiamy na śmierci, tylko na życiu. Na prostych, codziennych sprawach. Na grillu na tarasie latem, świętach. Na tym się skupiamy. Nie na tym, kiedy ktoś odejdzie. Dziś jest dziś i ten dzień ma być dobry dla tych ludzi. Foto: Hospicjum św. Jana Ewangelisty w Szczecinie / Materiały prasowe Hospicjum św. Jana Ewangelisty w Szczecinie Dlatego na oddziałowym korytarzu czuć gryzący dym papierosów. Dochodzi z brudownika, który jest nieoficjalną palarnią. Tu nikt nie broni zapalić papierosa ani napić się piwa. — To wydaje się nietypowe — mówię. — Zwłaszcza w ośrodku prowadzonym przez księży — uśmiecha się ks. Partika. — Ich komfort jest priorytetem. Lekarze stają na głowie, żeby nic nie bolało. Pielęgniarki, które są na każde zawołanie. Wolontariusze, którzy przychodzą po pracy, żeby pomóc. Jak pan Henio czy osoby, które przychodzą, żeby np. obrać ziemniaki. Bo nie każdy musi być przy chorym. Są różne wymiary tego wolontariatu. Jest też grupa pań w wieku emerytalnym, które przychodzą cyklicznie do magla. Nawet kiedy na latem jest 40 st. C. Śmierć działa według własnego planu Ksiądz Partika podczas naszej rozmowy często powtarza, że hospicjum to nie jest śmierć, tylko życie. — Najtrudniej jest wtedy, gdy rodzina przestaje się interesować tym człowiekiem. Zdarzały się sytuacje, kiedy ktoś przywiózł chorą mamę i nie powiedział jej nawet, że to jest hospicjum. Powiedział: zostaniesz tutaj na tydzień leczenia i wrócisz do domu. Nie wróciła, czuła się porzucona. — Myśli ksiądz, że boją się powiedzieć? — Wolę myśleć, że tak. Zderzenie z chorobą może być bardzo trudne. Boję się myśleć, że takie sytuacje mogą wynikać ze złej woli. Są dni, kiedy nie odchodzi nikt. Ale są też takie, kiedy śmierć zabiera pacjentów parami. To w większości osoby starsze, choć ostatnio zmarł 29-latek. Młody mężczyzna, który miał całe życie przed sobą, przegrał walkę z wirusem HIV. Są też pacjenci, których dzieci są w wieku szkolnym. Foto: Hospicjum św. Jana Ewangelisty w Szczecinie / Materiały prasowe Hospicjum św. Jana Ewangelisty w Szczecinie — Tych historii jest tutaj tak wiele, że trudno byłoby mówić o jednej czy nawet kilku. Każda z tych osób ma swój bagaż doświadczeń, swoją własną opowieść. Śmierć zawsze jest dramatem. Zwłaszcza dla tych, którzy zostają. Wszyscy mamy potrzebę kochania i bycia kochanym. Kiedy odchodzi osoba bliska, w nas zostaje pustka. Bliskość. To słowo, które też często pada podczas naszej rozmowy. Zwłaszcza w kontekście samego odchodzenia. — Właściwie nikt nie chce odchodzić w samotności. Może promil naszych pacjentów nie życzył sobie nikogo podczas odchodzenia. Większość potrzebuje w tym czasie bliskości.
Jako dziecko miał dwie ulubione zabawy - w wojnę i w lekarza. Jako lekarz kłuł babcię po rękach, robił jej fikcyjne zastrzyki. Jako żołnierz - zaciekle atakował wroga. Jak gdyby przewidując, że lada moment wybuchnie druga wojna światowa. I wybuchła. - Miałem wtedy cztery lata - mówi profesor. - Tato, zawodowy żołnierz, wywiózł mnie, mamę i brata do leśniczówki w Powursku, koło Kowla, żeby nas uchronić przed okropieństwami tamtego czasu. Ale nie udało się. Widziałem wiele śmierci, wiele odejść, wiele strasznych scen. Sam chorowałem bardzo ciężko na astmę. Brat chorował na dyfteryt, jego stan był krytyczny. Przeżył. Ale co się naoglądałem cierpienia, bólu, łez, to się naoglądałem. Odtąd ból towarzyszył mi stale, przewijał się przez moje życie. Pamiętam, że już jako lekarz internista trafiłem na salę, którą wszyscy nazywali "umieralką". - Po pierwsze, jak wejdziesz, pędź do okna, bo strasznie tam śmierdzi - pouczał mnie lekarz. - Ludzie tam robią pod siebie, a od odleżyn rozkładają im się ciała. - Po drugie - nie przebywaj z nimi zbyt długo. Oni i tak umierają, a ty się psychicznie wykończysz. Był rok 1965. Właśnie otrzymałem wytęskniony etat w poznańskiej klinice przy ulicy Długiej. Stefan Jest rok 2011. Lipiec, gorąco i duszno. Stefan siedzi na łóżku i patrzy w okno. Nie obchodzi go właściwie, jaka jest pogoda. A cóż to ma za znaczenie? Znaczenie ma tylko jedna rzecz. Kiedy podadzą morfinę. Bo wtedy przestanie boleć. Choć na trochę. Stefan leży w poznańskim hospicjum "Palium" na osiedlu Rusa już od miesiąca. Choruje na raka jelita grubego. Jest źle. Jeszcze do ubiegłego roku jakoś było, teraz nic - tylko ból i ból. - Taki, że głowę mi chce rozsadzić - mówi Stefan. Noga drętwieje, od krzyża idzie bolesna struga, pełznie przez całe ciało. Nie krzyczę, bo nie jestem na tej sali sam. Ale bardzo często płaczę, płaczę z bólu. Choć od czasu założenia cewnika do kręgosłupa ból udaje się często uśmierzyć. Nad łóżkiem Stefana wiszą rysunki. - Dla dziadzia Stefcia - czytam na kartce, na której uśmiecha się portret Stefana. Rysunek pędzla wnuka Szymusia. Obok rysunki Emila. To na nie Stefan patrzy najczęściej. - Odwiedza mnie rodzina - zapewnia. - Jesteśmy z Gniezna. Żona śpi przy mnie, o, na tym składanym łóżku. Nic za to nie płacimy. Teraz jej nie ma, pojechała porzeczki zaprawiać. Tyle u nas porzeczek na ogrodzie, coś trzeba z nimi zrobić. Szkoda tak po prostu owoce zmarnować. Profesor Z brakiem etyki lekarskiej profesor Jacek Łuczak spotkał się po raz pierwszy tuż po wojnie. - Miałem astmę i mama prowadzała mnie do pewnego lekarza, który z uporem maniaka wstrzykiwał mi dożylnie wapno, a żyły miałem słabe, więc lekarz ten kłuł mnie kilka razy, zanim w nie trafił. Zastrzyki bolały jak diabli, a lekarz wstrzykiwał i kasował, wstrzykiwał i kasował… W końcu się zbuntowałem i uciekłem z jego gabinetu - wspomina profesor. Pierwszy zespół hospicyjny stworzył w 1987 roku. Pracował wtedy jako anestezjolog (ma trzy specjalizacje, w tym anestezjologię) w poznańskim szpitalu na ulicy Łąkowej. Widział mnóstwo cierpienia, bólu, odchodzenia ludzi wśród krzyku i łez. Pomyślał - tym ludziom można pomóc. Można uśmierzyć ich ból. Był w Szwecji, w Danii, widział, jak to się robi. Wyżebrał od szefa szpitala palarnię. Postawił w niej siedem łóżek. I tak to się zaczęło. - Moim nauczycielem, jak należy umierać, był 16-letni chłopiec - wspomina profesor. - Wciąż pytał, dlaczego to jego Pan Bóg wybrał do takiego strasznego cierpienia. Umierał w bólu duchowym, bo ten fizyczny udało nam się uśmierzyć. Ale chciał rozmawiać. Zrozumiałem, że ludzie, którzy odchodzą, chcą o tym mówić. Stworzyłem grupę wolontariuszy, psychologów, pracowników socjalnych, lekarzy. Jeździliśmy po domach umierających i rozmawialiśmy z nimi. Oswajaliśmy śmierć. Pomagaliśmy załatwić ważne sprawy. Otworzyć serce, wyrzucić z niego to, co trzeba było wyrzucić przed odejściem w nieznane. Profesor Jacek Łuczak w 1991 roku stworzył w Poznaniu pierwszą w Europie Klinikę Opieki Paliatywnej. Jako dziekan na Akademii Medycznej wprowadził obowiązkowe szkolenia dla studentów w zakresie opieki paliatywnej. - Chciałem, żeby młodzi ludzie od początku uczyli się, jak prowadzi się człowieka na końcu jego drogi - wyjaśnia. - Ludzie boją się umierać i boją się być przy umierającym. Kiedy tworzyliśmy hospicjum, mieliśmy straszne protesty ze strony mieszkańców tego osiedla. Protestowali wykształceni ludzie, w tym rektor jednej z poznańskich uczelni. Nie chciał obok siebie śmierci. Ale wygraliśmy - z pomocą mieszkańców i Kościoła. Krystyna Dziś mija czwarty dzień jej pobytu w hospicjum. Krystyna nie wie, co jej jest. Ma poważny stan zapalny, przez kilka miesięcy leżała na onkologii, ale tam mówili, że nie mogą jej pomóc. Że stan zapalny rozlał się już od płuca na wątrobę, na kości, na nadnercza. Że ona nie nadaje się już nawet na chemioterapię. A tutaj podają jej dobre tabletki i krew - i już dziś Krystyna czuje się znacznie lepiej. Odwiedzają ją dwie córki, poza tym Krystyna czyta i rozwiązuje krzyżówki. Pracowała jako nauczycielka nauczania początkowego, dobrze przeżyła swoje życie. Kochała i była kochana. Mąż zginął w wypadku. Kiedyś dużo podróżowała, ostatnio już nie, bo była za słaba na wyjazdy. O śmierci myśli, owszem, ale raczej w kategoriach żartu. Że to niby już jest koniec? Dlaczego? Chciałaby jeszcze pożyć. Pojeździć. Tyle jest ciekawych zabytków w Wielkopolsce, a ona ich nie widziała. Chciałaby je zobaczyć. Może się uda. Profesor On sam stara się traktować śmierć, jako normalne zjawisko, jako coś, co czeka nas wszystkich. Jego. Mnie. Jego bliskich. Zmarły jego dwie żony, widział umieranie tak wiele razy. W różnych wydaniach. Nie ocenia ludzi, obojętnie, jak reagują na odejście. Słucha. Jest dyskretny. W jego gabinecie, na fotelu możesz powiedzieć wszystko. Nie skrytykuje, nie oburzy się. Rozumie. - Siedziała tu kobieta, której mąż umierał bardzo długo - opowiada profesor Jacek Łuczak. - Przychodziła tu z pieskiem, pudelkiem. Siadała na fotelu i mówiła, że ona już nie może. Nie zniesie więcej tego czekania. Niech mąż już wreszcie umrze. Bo ją to wykańcza. Czy on pomógłby człowiekowi odejść? Czy jest za eutanazją? - Nie - zdecydowanie kiwa głową. - W żadnym razie. Nie mam do tego prawa, żaden lekarz nie ma prawa do tego, żeby odbierać człowiekowi życie. Jestem natomiast zwolennikiem sedacji. To znaczy wyłączania świadomości ludzi, którzy bardzo cierpią. Na przykład duszą się, jak przy raku płuc. Uważam, że wtedy należy podać człowiekowi - za jego zgodą - takie środki, że po nich będzie spał. Ludzie pytają: Czy ja w czasie tego snu mogę umrzeć? Możesz - odpowiadam. Ale nie będziesz już cierpiał. Uśmierzanie bólu jest dla profesora bardzo ważne. Niesie tę misję przez świat. Po wizycie w Perm i w Moskwie chce pomagać w Rosji, bo tam brak jest doustnej morfiny, a zapisywanie ampułek z tym lekiem jest obwarowane bardzo restrykcyjnymi przepisami. Że niby morfina może uzależnić. Profesor uważa, że nie należy jej żałować ludziom, którzy wiją się z bólu. Nie śpią, nie jedzą, stale skręcają się od strasznych męczarni. Podawanie im morfiny nie uzależnia! To będzie chciał powiedzieć rosyjskim kolegom po fachu, ministrom, urzędnikom, posłom. W Rosji jedno hospicjum przypada na 20 milionów ludzi. To tragedia. On chciałby to zmienić. Andrzej - Do raczyska można się przyzwyczaić - tłumaczy mi Andrzej. - Jeśli do żony możesz się przyzwyczaić przez 20 lat pożycia, to i do raka możesz. On sam choruje na raka jelita grubego. Nie boli go mocno, dostaje tu w hospicjum wspaniałe środki. Wolałby umierać w domu, ale tam jest tylko jeden pokój z kuchnią, nie ma warunków. Trudno. Przyszła kryska na Matyska. Długo walczył, opierał się kostusze, dłużej nie ma siły. Czy się boi śmierci? Nie. A czego tu się bać? - Wszystko już przeżyłem - mówi Andrzej spokojnym głosem. - Kawał świata zwiedziłem, uciekłem zawałowi serca, innym chorobom. Czy ktoś go odwiedza? Żona nie, bo sama ciężko choruje. A dzieci są w Lesznie, mają swoje sprawy. Jak przyjadą, stracą pracę. A praca jest dziś na wagę złota. Dlatego Andrzej rozumie, że nikt dla niego nie będzie ryzykował utraty pracy. Leży cichutko i spokojnie. Sam. I dobrze. Do nikogo nie ma pretensji. Profesor Z NFZ nikt nigdy hospicjum nie odwiedził. Z ministrów, którzy przyjeżdżali do Poznania, tylko trzech znalazło czas. Inni widać mieli ważniejsze sprawy. Za to hospicjum często odwiedza Arcybiskup Gądecki. Profesor chciałby hospicjum rozwijać. Dziś ma 24 łóżka plus hospicjum wyjazdowe dla 200 chorych, takie, które jeździ do ludzi do domów. Obok stoi hotel dla rodzin osób, które leżą w hospicjum. Ale jak ktoś chce, to może nocować przy bliskim, na takim składanym łóżku. Nic za to nie płaci. Umierający potrzebują, żeby ktoś przy nich był. Poprawił poduszkę, zwilżył usta. Porozmawiał. Pogapił się z nim na widok za oknem. Powspominał. Przez Hospicjum Palium przewija się 600 osób rocznie. Połowa z nich umiera tutaj, na jego oczach. Tak już musi być. Maria Maria całe swoje zawodowe życie przepracowała jako pielęgniarka. Podawała ludziom basen, leki, zmieniała pościel, robiła zastrzyki. Dziś sama potrzebuje pomocy. Ma złamane kręgi, nie bardzo może się ruszać. Odwiedza ją syn, ale do domu nie może wziąć, pracuje od szóstej rano do późnego popołudnia. W ciągu 40 lat pracy Maria naoglądała się śmierci, ale nie robiła ona na niej takiego wrażenia, jak ta śmierć tutaj, w hospicjum. Od marca, bo Maria leży od marca, na jej oczach odeszło osiem osób. Ostatnio 42-letnia kobieta. Jej dzieci przyszły się potem z Marią pożegnać, tak się zaprzyjaźnili. Maria płakała. Było jej żal i tej kobiety, i jej dzieci. Artur Przy Arturze siedzi żona Małgosia. Są w poznańskim hospicjum od pięciu tygodni. Pochodzą z Głogowa, ale tam nie ma takiej placówki. Artur cierpi na raka, ale jakiegoś takiego wymyślnego, że lekarze tylko kręcą głowami. Guz na miednicy z przerzutami do jamy brzusznej. Dziwoląg. A boli, jak cholera. Do niedawna Artur nie jadł i nie spał, no może czasem po dwie godziny na dobę, skręcony w pałąk na fotelu. Tutaj podali jakieś cuda i Artur zaczął jeść. Spać też może już na leżąco. Artur nie rozczula się nad sobą. Boli to boli. Rak to rak. - Chcę wykorzystać te ostatnie chwile - mówi. - Mam dla kogo żyć. Dla Małgosi i dwóch synów. Dostałem od nich krawat i poduszkę na Dzień Ojca. Z napisami: "Najlepszy tato na świecie", "Tata na medal". O śmierci nie myślę, bo co mi to da. Przyjdzie, to przyjdzie. I już. Profesor Tyle śmierci wokół można przeżyć tylko pod jednym warunkiem. Że ma się obok siebie miłość. On miał ją zawsze. Kilka żon, sześcioro dzieci, które kocha tak samo. Teraz też żyje z kobietą, którą kocha. - Trzeba kochać i dać się kochać - mówi Jacek Łuczak. - Inaczej jest się samotnym. A samotność jest gorsza od śmierci. Jest śmiercią za życia. Ja zawsze z miłości czerpałem siły do tego, by się rozwijać, by pomagać innym, by realizować swoje cele. Potrafię się nie tylko smucić, ale i śmiać się, i cieszyć życiem. Tak wiele dobrego doświadczam w moim hospicjum. Kocham. I to jest najważniejsze. (M. Mikołajska)
W kuchni małego domku we wsi Bachowice, niedaleko Wadowic, w upalne, czerwcowe popołudnie Sabina, żona Janusza, szypułkuje w kuchni truskawki. Będą z nich weki. – Janusz uwielbiał, gdy w środku zimy do niedzielnego obiadu podawałam kompot truskawkowy – uśmiecha się smutno. – Mama, ja też lubię kompocik – woła 7-letnia Klaudusia, która właśnie wbiega do kuchni. Dziewczynka zabiera swoją piłkę i zmyka na podwórko, gdzie czekają koleżanki. – To dla niej walczyłam o te pieniądze z odszkodowania – Sabina spogląda za córką. – Ktoś pomyśli może, że 250 tys. to dużo, ale ile kosztuje wychowanie i wykształcenie dziecka? A ja chcę, żeby Klaudia skończyła dobrą szkołę, studia. To łączy się z wyjazdem z naszej wsi, pieniędzmi. Chcę, żeby miała to samo, co jej rówieśnicy: kino, wycieczki szkolne, w miarę przyzwoite ubrania, zadbany dom. Ja pracuję w kuchni hotelu w Krakowie, zarabiam nieco ponad 1000 zł. Fakt, po śmierci męża dostaliśmy pieniądze od burmistrza i z ZUS-u, ale i tak nam się nie przelewa. Gdyby mąż żył, nasza sytuacja finansowa na pewno wyglądałaby inaczej… Całus na wieczne pożegnanie Sabina i Janusz poznali się, kiedy ona miała 16 lat, on był o rok starszy. Mieszkali w sąsiednich wioskach, spotkali się na sobotniej dyskotece. Chodzili ze sobą przez cztery lata. Gdy on odsłużył wojsko, a ona skończyła ogólniak, postanowili się pobrać. Zamieszkali na parterze domu rodziców panny młodej. Rok później urodziła się Klaudusia. – Tak nam było dobrze razem – wspomina Sabina. – Po pracy mąż bardzo mi pomagał przy dziecku, zmieniał pieluchy, prasował ubranka. Pracował w sąsiedniej wsi, w firmie produkującej paszę dla zwierząt. O, właśnie teraz wracałby z pracy – Sabina spogląda na zegarek, który wskazuje A zaraz potem odruchowo zerka za okno. – Od czasu, gdy zginął, upłynęło już półtora roku, a ja ciągle łapię się na tym, że czekam na niego jak kiedyś – kręci głową. – Tak bardzo mi go brakuje… Firma Janusza produkowała paszę dla gołębi. Co roku jeździli do Katowic na targi hodowców tych ptaków, aby zaprezentować swoje produkty. Mąż Sabiny zawsze był w tej delegacji. To był jego piąty czy szósty wyjazd. Targi, jak zwykle, trwały od piątku do niedzieli. – Od nas do Katowic nie jest daleko, w piątek wieczorem Janusz wrócił do domu. Wolał przenocować z nami. W sobotę rano pojechał z powrotem. Jak zawsze objął mnie i pocałował na do widzenia. Nie wiedziałam, że było to pożegnanie na zawsze… Nie płacz, mamusiu, tatuś jest w niebie Parę godzin później ktoś ze znajomych zadzwonił do niej i powiedział: włącz telewizor, mówią, że w Chorzowie zawaliła się hala, w której odbywały się targi gołębi. „W Chorzowie? Całe szczęście, że Janusz pojechał do Katowic, a nie do Chorzowa” – pomyślała Sabina z ulgą. Szybko jednak zorientowała się, że chodzi o tę samą halę… – Jakby mnie sparaliżowało – wspomina Sabina. – Czułam, że serce podchodzi mi do gardła. Ręce tak mi się trzęsły, że nie mogłam nawet wystukać numeru męża na telefonie. Jeden sygnał, drugi, trzeci, dziesiąty – Janusz nie odbierał telefonu. – Łudziłam się, że może zgubił gdzieś aparat, jak uciekał – oczy Sabiny wypełniają się łzami. Niestety, wieści płynące z telewizora były coraz bardziej dramatyczne. Sabina zadzwoniła pod podane na ekranie numery telefonów, jednak nikt nie potrafił udzielić jej informacji o mężu. Dzwoniła więc do jego kolegów z pracy, którzy razem z nim byli na targach. Też nikt go nie widział. W jej domu zebrała się cała rodzina Janusza: rodzice, rodzeństwo, kuzyni. Wszyscy czekali na wieści. Atmosfera była tak napięta, że do wybuchu wystarczyła jedna iskra. Tą iskrą był telefon od znajomego Janusza: niestety, nie żyje – te słowa Sabina zapamięta do końca życia. W domu zapanował jeden wielki płacz. – W tym oczekiwaniu uczestniczyła też nasza córka – wspomina Sabina. – Zadziwiła mnie swoją dojrzałością. Gdy zalewałam się łzami, to ona mnie przytuliła. – Nie płacz, mamusiu, tatuś przecież jest teraz w niebie i jest mu dobrze – pocieszała cienkim dziecięcym plany i marzenia Pogrzeb Janusza odbył się trzy dni po katastrofie. Przyszło mnóstwo ludzi. Wiele kobiet płakało. Nawet wśród tych, które Janusza i rodzinę Sieprawskich znały tylko z widzenia... – Mieliśmy tyle planów: remont domu, wczasy nad morzem, wycieczka w Tatry – wylicza Sabina. – Janusz kochał podróże. Opowiadał Klaudusi, że kiedy pojedziemy nad morze, to będą razem przeskakiwać przez fale. No i koniecznie chcieliśmy mieć jeszcze dziecko. Przynajmniej jedno, a może i więcej… – uśmiecha się. Niestety, nagła śmierć Janusza pod gruzami hali targowej przekreśliła całe ich szczęście, marzenia, plany. – Został tylko żal, tęsknota i codzienne, niełatwe życie – mówi Sabina. – W dzień zawsze jest coś do zrobienia i człowiek nie ma czasu na rozmyślania, ale potem przychodzi noc… Żeby zabić uczucie pustki, Sabina często wraca myślami do chwil, gdy byli całą rodziną w komplecie. – Janusz uwielbiał łowić ryby – opowiada. – Jak tylko miał wolną chwilę, zabierał mnie i Klaudusię nad wodę. My miałyśmy wspaniały piknik, a on był w swoim żywiole. Łowił te ryby, smażył. Żartowaliśmy nieraz, że może kiedyś złowi złotą rybkę i ona spełni nasze życzenia – Sabina uśmiecha się do wspomnień. – Ach, gdybym tak teraz złowiła złotą rybkę… – dodaje. – Miałabym do niej tylko jedno jedyne życzenie: żeby mąż znowu był z nami. Oddałabym za to wszystko inne...Monika Wilczyńska
Radość jest stanem normalnym chrześcijanina. To jej brak oznacza, że coś jest nie w porządku. Krystyna zachorowała na raka płuc. Przeszła dwie operacje, chemię, radioterapię. Gdy okazało się, że konieczna jest trzecia operacja, załamała się. Choć już wcześniej towarzyszyły jej ciężki lęk i smutek, teraz była nimi emocjonalnie sparaliżowana. Wtedy znajomi z parafii w porozumieniu z proboszczem zaproponowali jej modlitwę wstawienniczą. W pewną niedzielę po Mszy św. kilka osób wraz z księdzem pomodliło się nad nią. To był przełom. Nie żeby naraz ustąpiła choroba – ustąpił smutek. – Szłam na tę operację jak na jakiś lekki zabieg, zupełnie odeszły czarne myśli. Miałam poczucie wielkiego spokoju. A gdy po operacji dzwoniły do mnie dzieci i słyszały mój wesoły głos, myślały, że się jeszcze nie odbyła – śmieje się Krysia. Zmianę zauważył także kapelan szpitala, który znał pacjentkę z poprzednich pobytów. „Pani jest jakaś inna. Co się stało?” – pytał. Skorzystali na tym także inni pacjenci, których tym razem Krystyna pocieszała i podnosiła na duchu. – Robiłam to, czego wcześniej sama potrzebowałam. To jest niesamowita moc Boża. Ciągle czuję, że Bóg jest ze mną – cieszy się. Gdy potem rozmawiała z panią onkolog, lekarka powiedziała: „Ja panią podziwiam. Życzyłabym sobie, żeby każdy przychodził z taką radością i z takim optymizmem, bo taki pacjent dłużej żyje”. Uwolnieniem okazało się nie tyle fizyczne zdrowie, ile radość i pokój, których świat dać nie może, bo pochodzą od Boga. Śmiech zza kratyTonący w półmroku korytarz klasztoru. W rozmównicy okratowane okienko. Za zgodą przełożonych można przez nie porozmawiać z siostrami. Odchyla się zasłona. Z drugiej strony kraty pokazują się dwie sympatyczne, uśmiechnięte twarze. To uśmiech, przy którym robi się jaśniej. Zakonnice opowiadają jedna przez drugą o cudach, jakich doświadczają na co dzień. Raz po raz żartują, śmiejąc się perliście. Zdaje się, jakby radość wylewała się przez kratę i napełniała cały które stykają się ze środowiskami żywej wiary, na ogół są zaskoczone panującą tam atmosferą. Wciąż funkcjonuje bowiem stereotyp, wedle którego głębokie życie religijne prowadzi do surowej powagi, która gardzi emocjami. To brak uśmiechu, traktowanie wszystkiego śmiertelnie serio to niedobry prognostyk dla adepta życia we wspólnocie. Wiedzą o tym przełożeni zakonni, którzy z zasady bacznie obserwują kandydatów nieskłonnych do żartów i pozbawionych poczucia motywuje do radości, bo, jak stwierdził kiedyś ks. Józef Tischner, „od czasu, gdy Chrystus zwyciężył śmierć, żaden optymizm nie jest w Kościele przesadą”.
kiedy śmierć się uśmiecha